Czego nauczyło mnie pływanie?

PIN

Strasznie długo zajęło mi napisanie kolejnego tekstu, ale też czas ku temu nie sprzyjał. Przyrzekłem sobie, że nie użyję powszechnego na przestrzeni ostatnich tygodni strasznego słowa… Dokończę za to myśli o nawyku, zanurzeniu i utracie oddechu.

Znaczenia wszystkich tych słów zacząłem uczyć się od nowa, gdy w wieku 19 lat zdecydowałem się rozpocząć TRENING pływacki… bo pływać (jak mi się wydawało) już potrafiłem. Przecież wypływałem z dna glinianki w Kcyni po wcześniejszym skoku ze skarpy, świetnie radziłem sobie podczas podwodnych gonitw w gęstym mule no i najważniejsze… nie bałem się zabawy z wirem na płytkiej rzece.
Pierwsze zajęcia w grupie pływaków Astorii Bydgoszcz były bolesną weryfikacją!

Nie wiem, czy bardziej zabolał sam trening, brzuch po wypitej wodzie, fakt iż musiałem pływać w grupie 10-12 latków, czy wreszcie śmiech trenera gdy dowiedział się, że chcę zostać mistrzem Polski w triatlonie.
Kolejne cztery lata to niezmiennie grupa 10 -12 latków i niezmienna nadzieja, że wreszcie przyjdzie ten czas, kiedy nie będę pływał ostatni. Jednak każdy kolejny rocznik przychodził jakby szybszy, a ja, jak mówili kolejni trenerzy, musiałem czekać, aż zmięknę (jedni wspominali coś
o macerowaniu, inni o wysokiej temperaturze). Przez 1200 dni niemal codziennych treningów zbudowałem kilka nawyków:

  1. pobudki o 4.30,
  2. „trzymania nóg” pływaka przede mną,
  3. pokory,
  4. cierpliwości.

Cztery lata walki i progres… daleki od oczekiwanego.
I właśnie walka i oczekiwanie stało się moim przekleństwem.
Pierwszy raz popłynąłem dopiero, gdy straciłem nadzieję!
W Międzybrodziu Bialskim, przy ogromnych falach zgubiłem nogi prowadzącej grupy i zrezygnowany pozwoliłem odpocząć mojej ręce
w napłynięciu! Później to już była SUBTELNA magia w czystej postaci!
Nie tylko ich dogoniłem, ale wyszedłem niezmęczony! Od 1993 roku „jak” stało się moją większą obsesją niż „jak szybko”. Kolejne lata codzienności, kolejne cudowne chwile (tylko 30 %) i kolejne zwykłe dni (70%), kilka tytułów i… (a jednak) arogancja. Tego dnia  nigdy nie zapomnę…

Poszliśmy z moją przyszłą żoną i kilkoma przyjaciółmi nad morze. Sine niebo, wiatr, wielkie fale, zimna woda, odstraszały od pływania wszystkich ale nie mnie! Nie wiem co to było. Fantazja, popis, ego… ale wskoczyłem
i popłynąłem. Wcale nie daleko, jakieś 100m i… zaczęło się. Wiatr się wzmógł i zmienił kierunek. Zaczął odpychać mnie w głąb morza. Tytuł Mistrza Polski wcale nie pomagał (trudno w to uwierzyć, ale to była pierwsza myśl), grupa raz na jakiś czas przyglądała się moim „wygłupom”, lecz z ich perspektywy wyglądało to tylko zabawnie, a ja zdałem sobie sprawę, że „walczę o życie”. Po ok 40 min, gdy pogodziłem się z losem zobaczyłem, że płynąc wzdłuż brzegu (wiatr i fala) zbliżam się do falochronu. Jedyne na co było mnie stać to nie pozwolić się znosić dalej
w morze. 
Traciłem siły ale zbliżałem się.
To nie była moja determinacja czy moc, to raczej wiatr na chwilę zelżał
i czubkami palców dotknąłem ostatniego słupka. Resztkami sił raniąc się
o muszle przyklejone do drewna dotarłem na brzeg. Zachowując pozory pozwoliłem wyśmiać moje rany na brzuchu, ktoś wspomniał nawet o Bruce Lee.

Kolejne lata, w których przekonywałem się, że jest pewna optymalna głębokość, na której moje ciało było doskonale zrównoważone, a woda dawała jakby mniejszy opór. Działo się to, gdy na lądzie zacząłem więcej czasu poświęcać na uelastycznienie i czucie niż na siłę i szybkość. Zacząłem rozumieć wodę i dostosowywać się do niej (mój syn będzie się teraz śmiał). Z każdym  dniem odczuwałem coraz większy szacunek do wody, jednak nie uchroniło mnie to przed kolejną idiotyczną próbą pływania wpław przez rzekę.
Wpadłem w wir.
Wściekłość, strach, panika, gwałtowne ruchy i jednak umiejętności, które podarowały mi czas na Babcine: „Wnusiu, jak już wpadniesz w wir to nie walcz, tylko nabierz powietrza i czekaj na dno. Jeżeli będziesz spokojny
i starczy ci powietrza to się odbijesz!”. Pamiętaj tylko jeszcze „aby nie pod prąd”. Nabrałem powietrza. Zaakceptowałem, że może mi go nie starczyć
i… piasek pod stopami mile zaskoczył. Za sprawą pozostałej resztki świadomości odbiłem się z prądem, ale gdy tylko zaczerpnąłem powietrza, popłynąłem  pod prąd. Może łatwiej byłoby wyjść na brzeg i powędrować po ubranie, ale to nie byłoby to samo.

W spirali strachu nie można walczyć lub uczyć się nowych nawyków.
W spirali strachu można tylko je wykorzystać do zaczerpnięcia ostatniego głębokiego oddechu. On z kolei pozwoli nam zachować świadomość.

Oczywiście wiem, jak absurdalnie brzmi w naszych czasach ta dziwna potrzeba mierzenia się ze sobą, mierzenia się z naturą, gdy można rzekę przepłynąć statkiem lub stworzyć ją sobie w obrazie komputerowym. Stworzyliśmy nowy świat, zakrzyknęliśmy wielu inżynierów czy przedstawicieli branży IT.
Nowy. Tak, ALE.
Myślę, że ten stary – „gorszy” świat dawał mi chociaż szansę decydowania
o sobie. Dawał mi również narzędzia, zmuszał mnie do zbudowania prostego kręgosłupa, utwardzał dupę, uczył oddychać pełną piersią (wszystko niezbędne, jak pamiętacie, w pływaniu)! Za sprawą moich rodziców otrzymałem jeszcze jeden dar: ciszę (oboje głuchoniemi). I tak, krok po kroku, najpierw mogłem krzyczeć do woli bo nie słyszeli, później nauczyłem się słuchać, a raczej obserwować ciało (migali), nauczyłem się milczeć gdy mówią starsi (o to zadbał wujek Paweł, którego bała się cała Kcynia). Nauczyłem się, że obowiązki są przed prawami, w tym, prawem
do zabawy (i ktoś mi nawet powiedział , że to było wychowanie). I tak chyba zdobyłem kompetencje refleksji…
Teraz czas na nią.

Pływałem sobie raz z prądem, raz pod prąd, przez te moje 50 lat ucząc się radzić sobie z wirami, belkami na rzece a czasem z płynącym gównem
(w tej sytuacji, o tyleż łatwiej było mi unikać ciosów w trakcie zawodów triatlonowych…). Obok mnie, z każdym rokiem przepływały coraz nowocześniejsze łodzie, później coraz większe statki. Najpierw na łódkach pływali ojcowie z synami, czasami z córkami (zwykle dzieci wiosłowały), poźniej sami synowie lub córki (tych czasami musiałem ratować, ale… było fajnie bo mieli odwagę). Później coraz więcej było mam, lecz dzieci jadły lody (mamy dbając o figurę same zarządzały wiosłami). Nie wymienię wszystkich konfiguracji, ale w każdej patrzono na mnie z jednym pytaniem w oczach; „po co?” Mijały lata, a ja przeniosłem się na basen (z wiekiem potrzebujesz cieplejszej wody a i ludzie pływający obok rozumieli jakby bardziej moje potrzeby).

Niestety zamknięto mi mój basen!

Nie przejąłem się zbytnio tylko chciałem wrócić w moją dawną przestrzeń jednak i tu niespodzianka! Morowe powietrze!
Pierwsza myśl „SZUFLANDIA”… kolejna „SEXMISJA” (pomimo 50 na karku!)
Nie poddałem się jednak. 
Uczę się pływać w świecie wirtualnym…

Rzeka większa… ale belki jak były tak są (tylko uderzenie nie boli), kupy pływają jak pływały, nawet smród jest odczuwalny gdy masz węch wyczulony dostatecznie, tylko wiry jakieś inne. W naturze powstają od dołu: konfiguracja dna – dziura – wybuch. W świecie wirtualnym, nie wiem dlaczego, ale jakoś bardziej odczuwam, że to od góry ktoś jakby chochelką kręcił wrzucając do środka kolejnych wirtualnych żeglarzy. Niesamowite jak bardzo ludzie, których uczyniono kapitanami statków myślą, że potrafią nimi zarządzać (może to ego, a może ten od chochli celowo stawiał ich na gładką wodę?)

W  realnym świecie, aby dostać się na mostek kapitański, trzeba było najpierw nauczyć się pływać – dla własnego bezpieczeństwa. Później na małych łódeczkach, w kolejnym kroku pozwijać żagle  stojąc na rejach, aż wreszcie, ktoś obserwując Twoje wcześniejsze poczynania powierzał Ci stery dużego okrętu. Prawdziwy kapitan uczył się odpowiedzialności za każdy gest i szacunku do każdej funkcji na statku. Mając świadomość jak działa ster wobec tak wielkiego przedmiotu jakim jest okręt, używa go bardzo SUBTELNIE! Czeka również cierpliwie na jego reakcje, bo często doświadczając inercji, zaczął ją również rozumieć (tym, którzy nie wiedzą o co chodzi polecam pojeździć autem z przyczepą lub w środku peletonu kolarskiego). Dziób i rufa statku są jego ciałem, tym samym potrzebuje dużego marginesu błędu w manewrach. I wreszcie, taki kapitan wie co czują załoga i pasażerowie (kierowcom, którzy nie rozumieją odruchu wymiotnego pasażerów, polecam zająć miejsce z boku lub z tyłu kierowcy i poprosić o własny styl jazdy). 

Dziwnie tak patrzeć, jak nasi wirtualni kapitanowie bez jakiejkolwiek refleksji przejmują powierzone im za „ładne oczy” stery. Dziwne patrzeć, z jaką dziecinną naiwnością (to akurat zrozumiałe, bo nie ponoszą żadnej konsekwencji) obtłukują swoje wirtualne statki i wyrzucają za burty swoich pasażerów (często będących bez kapoka, bo wierzyli w kompetencje kapitana). Nawet nie rozumieją co to wir! Dlatego gdy się weń dostaną, często i znów z dziecinną radością kręcą się najpierw po dużych okręgach. Szybko tracą jednak rezon gdy zbliżają się do środka wiru. Ogarnia ich panika. Próbują się wyrwać, ale to już niemożliwe. Pasażerom każą zamknąć się w kajutach w imię ich bezpieczeństwa. Ich ciało i umysł, nigdy nie trenowane w boju, nie potrafi zareagować adekwatnie, ale potrafią utrzymać ster w jednym ustawieniu tak, aby kręcić się po jednym obwodzie. Szybko akceptują taką sytuację „nieważne, że w miejscu, byle za sterami”. Coraz poważniej traktując swoją rolę, nawet rzucają koła ratunkowe tym, którzy wypadli, tworząc pozory dbania o bezpieczeństwo.

Gdyby tak pozostało nigdy bym nie zareagował!
Jednak nieudolnie rzucane koła zaczynają przeszkadzać. Tym, którzy wypadli i tym, którzy od zawsze pływali wpław! Uświadomiłem sobie również, że za chwilę ktoś przestanie kręcić chochlą i popłyniemy dalej, ale mi już nie pozwolą pływać swobodnie. W imię bezpieczeństwa mojego (wolałem gdy ja o tym decydowałem) oraz statku (pasażerom wyjaśnią, że wolni pływacy mogą się wkręcić w turbinę) wciągną mnie na statek i zamkną w kajucie. I to jest właśnie mój problem! Zwymiotuję na pokład! Nie umiem w zamknięciu, nie lubię na karuzeli, nawet jeżeli co kilka obrotów dostaję miskę, za free, pod nos.

Po refleksji jest czas na puentę (lub jak niektórzy mówią… „do brzegu”).

Otóż Platon mawiał, że ”kto ani czytać, ani pływać nie potrafi, ten urzędu państwowego nie może piastować”. I właśnie to polecam wszystkim, przy wirtualnych sterach. Nie wiem czy nauczycie się czytać ze zrozumieniem. Chciałbym – mimo wszystko – abyście poczuli radość pływania w realu.

Może zrozumiecie, że nie potrzebuję koła ratunkowego. Potrzebuję tylko prawa do jednego oddechu świeżym powietrzem i możliwości podjęcia decyzji czy chcę kręcić się z wami, czy zaryzykować spłynięcie na dno! Może przymkniecie oko na te moje fanaberie gdy pomyślicie, że jednak płaciłem podatki na wasze okręty i chochle. Proszę…

Może Ci się spodobać
PAPIERÓWKI
KOSZMAR ŻELAZNEGO
O NOSZENIU WĘGLA I RĄBANIU PODKŁADÓW…
KCYNIA
Kolarskie wirusy.

Zostw komentarz

Informujemy, że strona korzysta z plików cookies - zapoznaj się z - polityką prywatności

© Copyright Bogumił_Głuszkowski | Wykonanie- SEMTIM.PL