PAPIERÓWKI

PIN

Papierówki to dobre jabłka…

„Booooguuuś… Wnuuuusiu… No, obudź się, bo ci ze szmaty pociągnę!”

Już się nie napinaj! Myślałem, że to sen? Była umowa, że to ja cię wzywam. Co ty myślisz, że to takie normalne z duchami gadać?! Co się stało? Ze szmatą po niebie latasz?

„Z nudów zaczęłam deski trickboardowe sprzątać, co to je Święty Piotr ogarnął, aby rozładować kolejki z czyśćca do nieba, bo to była jedyna szansa, aby dupy ruszyli od komputerów, które im z dołu podrzucili.
Ci powiem, że wcześniej, jak patrzyłam na ciebie z góry, jak tych ludzi na tym stawiasz i co z nimi robisz, to się w czoło pukałam, ale mnie jeden anioł zgasił:

– Ty się, Michalska, z wnuka nie nabijaj, bo jak twój brat kopcił jak parowóz i miał termin do nas, to nie ty – jego siostra ani pozostałe rodzeństwo, ani lekarze – tylko twój wnuk kontener papierosów »Sport« do kubła ze śmieciami wyrzucił!

No i z tym przychodzę właśnie. Musiałeś się bać wtedy!Przecież wszyscy się go bali. Wszystko robił powoli i dokładnie. Pracował, jakby nie było świata wokół, a jednocześnie jakby świat zależał od każdego jego ruchu. Pamiętam tę niedzielę, kiedy cała rodzina siedziała przy późnym obiedzie a on jak zwykle wstał i poszedł po swoje papierosy. Wrócił zdziwiony, że nie może ich znaleźć. Jeszcze nic nie wskazywało na to, co może nastąpić, ale jeden wujek – przydupas – oczywiście wyciągnął swoją paczkę i wtedy się zaczęło… Głos Pawła był coraz mocniejszy i doszedł do punktu, w którym wszyscy mieli głowy między kolanami, a tylko ty stanąłeś, patrząc mu w oczy. Nie wierzył, że wyrzuciłeś. Nikt nie wierzył, że się ośmieliłeś. Ja ledwo co nie popuściłam w majtki z tego napięcia! A ty brnąłeś, patrząc raz w oczy Pawła, raz na zawieszoną szczeplinę: »Teleranek… Papierosy zabijają… Doktor Panek mówił, że nie powinieneś«.

Pierwszy raz widziałam, aby przed kimś spuścił wzrok!”.

Co mam ci powiedzieć…

Uwielbiałem go i bałem się jednocześnie.
W niedzielę golił się, czyścił buty, zakładał idealnie skrojony garnitur i białą koszulę, a przed wyjściem jeszcze dokładnie wszystko poprawiał, stojąc przed lustrem. Idąc ulicami Kcyni, kłaniał się wszystkim, ale nie zatrzymywał. W kościele milczał tak, jakby od tego zależał dokładniejszy przekaz z nieba. Czasami, gdy się dogadał z „górą”, zabierał mnie na lody, a w domu sadzał na kolana i pozwalał bawić się gładką skórą na swojej głowie i „strzelać” zmarszczkami na polikach i pod oczyma. Po całym zamieszaniu, kiedy zdążyłem o wszystkim zapomnieć, zdarzyła się taka sytuacja: podczas corocznego, samodzielnego remontu motoru WFM zgarnął mnie i zaczęliśmy rozbierać maszynę część po części. Odkładaliśmy je na wcześniej przygotowaną matę, a następnie każdą z nich czyściliśmy dokładnie, w tym czasie prowadząc rozmowę. Gdy wszystko było już rozłożone, odwrócił się na pięcie i wyszedł, rzucając na odchodne: „Złóż!”. Zostałem sam i muszę przyznać, że to była jedna z boleśniejszych godzin w moim życiu. Nie wiedziałem, czy pobiec i zapytać, czy przyznać się, że nie potrafię… Gdy wrócił, tylko się uśmiechnął i powiedział, żebym zawsze pamiętał, że rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze i nawet wyczyścić jest bardzo prosto. Złożenie z powrotem wymaga już zrozumienia nie tylko pojedynczych fragmentów, ale przede wszystkim całości!

Powiedział, że zrozumiał intencje, które mną kierowały, gdy wyrzucałem papierosy, ale: „Zabrałeś mi nie tylko moją własność, ale przede wszystkim moją decyzję. Ubezwłasnowolniłeś mnie. Uznałeś, że wiesz lepiej, co jest dla mnie dobre, mimo że nie poznałeś wszystkich fragmentów mojego życia… Chciałem cię sprać, ale widziałem, jak patrzyłeś na szczeplinę, i to mi uświadomiło, że patrzyłeś prosto w oczy strachowi, a mimo to zrobiłeś to, co uważałeś za właściwe”. Od tego czasu przestał palić w moim towarzystwie! Jeszcze dwukrotnie przypomniałem sobie tę chwilę, gdy zabierałem głos, sygnalizując tobie lub jemu, że ja już wiem lepiej niż wy, co jest dla was dobre. Wówczas spoglądał na mnie znacząco, przecząco kiwając głową. Wiedziałem, że ingerowałem w waszą strefę wolnej woli, i wycofywałem się.

Jednak błogosławić go zacząłem na wykładzie profesor Krystyny Nazar. To był bodajże 2009 rok, gdy prowadząc cudowny wykład, kończyła skonsternowana: „Nauka podzieliła świat nieskończoną ilością pytań, ale mam wątpliwości, czy nawet udzielając właściwych odpowiedzi, zdołamy go poskładać w jedną całość”.

Babcinek… Jesteś tam?

„No, jestem”.

Pamiętasz 1997 rok?
Latałem z piekła do nieba i z powrotem.
Postawiłem wszystko na jedną kartę. Wydawałem się sobie już dojrzały po bajkowym 1995 i dobrym 1996 roku.

W lutym poleciałem na Teneryfę i samotnie spędziłem tam prawie cztery tygodnie. Trenowałem w sposób tak prymitywny, że pewnego dnia, gdy – jak co dzień zresztą – podjeżdżałem na płaskowyż, na 2400 m poczułem, że umieram – tak było mi ciężko! Na każdym fragmencie powyżej 10% nachylenia prędkość spadała tak drastycznie, że musiałem jechać slalomem, aby się nie zatrzymać… 15% i prędkość 6 km/h… Czułem, że kręgosłup za chwilę wystrzeli przez skórę na plecach… Pot zalewał twarz, wpływał pod okulary, zalewał ręce na kierownicy, oczy szczypały od soli… Odcinki o nachyleniu 4% stały się wybawieniem, w którym starałem się jednocześnie złapać oddech, wytrzeć pot z oczu i twarzy, osuszyć dłonie… Nie wymiękłem! U podnóża wulkanu całym mną wstrząsały dreszcze i z pewnością nie dlatego, że leżałem w śniegu pomimo 20 stopni ciepła. Myślę, że chłód przywrócił mi świadomość na tyle, aby z innej perspektywy popatrzeć na leżący rower. Pamiętam tę chwilę. Łańcuch na dużej tarczy!!! Kto jeszcze nie zrozumiał, co zrobiłem, niech spróbuje podjechać Brzegi (odbicie w prawo podczas zjazdu z Głodówki w kierunku Bukowiny) i pomnoży to sześciokrotnie… To był jeden z takich dni (bardzo wtedy częstych, niestety), gdy ego brało rozsądek w niewolę głupoty i ambicji. Po pierwszym obrocie korby naznaczonym „muszę” w dupie już miałem wszelkie sygnały wysyłane przez mój organizm. „Muszę” zdominowało wszystko. W takim stanie nie przeszkadza ci nawet, że łańcuch haczy o tryby, bo jest ustawiony pod zbyt dużym kątem, nie ma znaczenia, że cierpisz, nie liczą się przyszłe koszty… O tych ostatnich przekonałem bardzo szybko. Gdy wracałem, odcięło mi prąd na 12-kilometrowym płaskim odcinku dojazdu do hotelu, który pokonywałem godzinę.

Boże, jak ja nienawidziłem, gdy ktoś lub coś mnie ograniczało! Aby udowodnić swoją rację, byłem w stanie wędrować w każdym kieracie. Był tylko jeden warunek – „chomąto” musiałem nałożyć na siebie ja sam.

Przeżyłem jakoś te cztery tygodnie i wróciłem na jedną najbardziej bolesnych i szczęśliwych jednocześnie noc do Warszawy, aby następnego dnia polecieć na moją pierwszą w życiu Majorkę. Ale wracając do nocy… Spędziłem ją w małym hoteliku, wtulony w dwuletnią Karolcię i Agnieszkę (mniejsza o wiek). Następnego ranka obie odwiozły mnie na lotnisko i… żaden krok na żadnych zawodach nie był tak bolesny, jak ten, którym musiałem się od nich oderwać! Kolejne trzy tygodnie już w Font de Sa Cala w doborowym towarzystwie Piotrów: Nettera, trenera naszej kadry, oraz Sauerlanda, opiekuna najwybitniejszych wówczas zawodników niemieckich, ale również organizatora całego obozu. Zdecydowałem się trenować z Niemcami, bo… jeżeli się uczyć, to od najlepszych! Szczegóły tego obozu może jeszcze kiedyś opiszę. Tu tylko kilka najważniejszych fleszy:

1. Tydzień: 20-670-90.
2. 180 km po górach z Lotharem Lederem (pierwszy, który złamał barierę 8 godzin na Ironmanie) i Darkiem Szarmachem (człowiekiem bardziej szalonym niż ja).
3. Wygrane wyścigi: drużynowy aquathlon z Niemcami jako rewanż za drugą wojnę światową oraz indywidualny, gdzie wystawiliśmy swojego reprezentanta przeciwko reszcie świata w piciu weissbier na czas.
4. Ludmiła Kołodziejczyk (za chwilę dalszy ciąg).
5. Urodziny i życzenia w języku niemieckim (po pierwszym wspólnym tygodniu nie rozumiałem znaczenia słów, ale rozumiałem intencję).
6. Pierwsze tłumaczenie słowa „profesjonalista” na podjeździe pod Lluc (z Alcudii wystartowało nas 180 – większość ze sport testerami z sygnałem przekroczenia progu, które zaczęły „śpiewać” od 4 km, a z każdym kolejnym zostawało nas coraz mniej. Na ostatnich 4 km było nas już 12 i gdy wszyscy dostaliśmy informację od naszych naręcznych lub nasercowych trenerów o przekroczeniu progu, wszyscy niemal w tym samym ułamku sekundy spokojnie wyłączyliśmy ich dźwięk. Na szczyt dojechało nas trzech).
7. Zjazd Darka bez owijki na kierownicy i z przyspawanym sterem.
8. Drugie tłumaczenie słowa „pro”, gdy Niemcy złożyli się na mój obiad na długim treningu (wstyd – nie miałem kasy – mieszał się z głodem i ze wzruszeniem), Harald Stok wyjaśnił mi to na swój sposób: „inwestujemy w mocnego sparingpartnera”.
9. Trzecie tłumaczenie „pro”: ponownie Harald w roli głównej, gdy zabierał mnie na siłownię po 3 km w wodzie, 240 km na rowerze i 10 km biegu, tłumacząc: „Amator odpoczywa PO treningu, PRO odpoczywa DO treningu”.

Na Majorce i Teneryfie było fantastycznie ciepło, ale trzeba było wrócić i sprawdzić, czy mamy gaz, oczywiście w duathlonie w Lesie Kabackim pod Warszawą. Temperatura: 2 stopnie, zimny wiatr i deszcz ze śniegiem. KONTUZJA…

Nigdy nie lubiłem testów! Zawsze wydawały mi się nieadekwatne i zbyt ingerujące we mnie, a jednocześnie nigdy nie dawały żadnych odpowiedzi w kontekście realnych wyzwań, z którymi przychodziło mi się mierzyć.
Przez całe życie nie wypadłem dobrze w żadnym teście!
Nawet w szkole wszystko pisałem na czysto. Znam za to wielu, którzy testowali się co chwila. Ale nie pamiętam ich nazwisk. Zawsze bali się startować po złym wyniku testu, a dobry chyba sprawiał, że wydawało się im, że inni zawodnicy powinni upaść na kolana. Jednak nie padali… Szczególnie ja… Jeżeli byłem przygotowany, to nie potrzebowałem testu, tylko musiałem udźwignąć ciężar oczekiwania na zawody. Jeżeli byłem słaby, to wiedziałem dlaczego i wolałem trenować niż się testować! Po raz pierwszy jednak przyszło mi zapłacić taką cenę za nieadekwatny test!

Nie wiem, jak potoczyłoby się moje dalsze życie, gdyby nie Ludmiła i Adam Kołodziejczykowie. Po zwycięstwie w sztafecie na Majorce, którego światkiem była Ludmiła, zdecydowali się podarować mi rower i… zabrać mnie do swojego domu bezpośrednio po urazie i w trakcie rehabilitacji.
Dokładnie tak! Ludzie, którzy spotkali mnie tydzień wcześniej, przyjęli mnie jak syna… i to warszawiacy! Bez testu, a w zasadzie po teście, którego nie zdałem! Ich dom stawał się moim domem zawsze, gdy tego potrzebowałem.

Szybka operacja i… zbyt szybko i mocno realizowana rehabilitacja (znowu „muszę” w mojej głowie) doprowadziły do stanu zapalnego, a w konsekwencji do obrzęku i zaniku mięśnia czworogłowego prawej nogi. Nie pamiętam, ile czasu spędziłem między Poznaniem a Warszawą i ile zawodów straciłem, pamiętam tylko moją ostatnią rozmowę z Adamem na trzy tygodnie przed MP w Suszu!

„Stałeś się przyjacielem i zawsze nasz dom stoi przed tobą otworem, ale jeżeli chcesz mieć cień szansy na kontrakt, musisz wygrać MP…”. Boże. jakie niesprawiedliwe mi się to wydawało! To jest ten wolny rynek??? To

Zamiast płakać kolejne dziesięć dni spędziłem na rondzie Babka! Kto tam się nie ścigał, nie poznał ani kolarstwa, ani życia. Często słyszałem wcześniej kolarskie „cieniować się” czy „skóra jak pergamin”, ale dopiero tam zrozumiałem, co oznaczają te pojęcia. W trakcie jazdy nie byłem w stanie sięgnąć po bidon ani po jedzenie, za to po siedziałem w rowie i wymiotowałem. Nie dziwi, że w dziesięć dni wróciłem do sportowego wyglądu! Wystarczyło odbudować czucie w wodzie i pobiec moje dwa ulubione treningi pod tytułem „Za jeleniem, gdzie mnie jego oczy poniosą”. W tamtych czasach bardzo często można było się natknąć na jelenia lub sarnę i sprawdzić, jak długo utrzymasz go w zasięgu wzroku, pamiętając jednak, aby wyłączyć sport tester i mieć odwagę zmierzyć się z koniecznością powrotu z nieznanej części lasu bez GPS-a i żeli energetycznych. Wreszcie ostatni szlif to milczące prace domowe, które bardziej uciążliwe były dla Agnieszki niż dla mnie (fugowałem płytki w kuchni).

Na miejscu, w Suszu, aby nie myśleć, jak zwykle przed zawodami, kilka godzin zajęło mi czyszczenie łańcucha ogniwko po ogniwku (polecam wszystkim, którzy ze strachu w takiej sytuacji niszczą cały nie tylko swój świat dookoła). Wreszcie telefoniczne pożegnanie już z Susza: „Nie, Agnieszko… Zajmij się lepiej Karolcią… Ona jest ważniejsza”, co w wolnym tłumaczeniu znaczyło „Jestem żenująco słaby i nie chcę, żebyście jechały przez pół Polski, aby na to patrzeć”. Później już tylko odbieranie pakietów startowych i słuchanie nazwisk faworytów, wśród których oczywiście mnie nie było…

Dobrze, że obok znalazł się zawsze niezawodny w takich chwilach Karol Majewski, który zaglądając w moje myśli, odpalił: „Słuchaj, młody, w konkursie Mr Universum byś z nimi nie wygrał, ale na szczęście to triathlon, czyli zawody żelaznych. Może ten, kto cię robił, nie zajmował się kowalstwem artystycznym, ale zastosował dobrą temperaturę w trakcie obróbki, nieźle walił młotkiem i w odpowiednim momencie wkładał do zimnej wody”.

Kocham go za to do dziś!

Dzień startu pamiętam od strzału startera!
Pływanie wyszło genialnie, mimo że sam siebie stawiałem na straconej pozycji. Byłem w niebie! Tylko chwilę.

Wychodząc na rower, zerwałem zapinkę paska. Sędzina mnie zatrzymała, mimo że byliśmy przyjaciółmi. Mijali mnie kolejni zawodnicy. Z 18 sekund do pierwszego po pływaniu zrobiło się 1,25 minuty. Wówczas zdecydowałem… Odwróciłem kask tyłem do przodu, co pozwoliło mi przełożyć pasek przez uszko z drugiej strony i włożyć końcówkę w zęby. Sędzina wypuściła mnie chyba przez zaskoczenie. Jazdę wspominam z kilku powodów:
1. Bez myśli.
2. Tylko wyprzedzałem.
3. Nie czułem nic i czułem wszystko (dopiero po dwudziestu latach ten stan wyjaśnił mi Mati, mój syn).
4. Przez chwilę słyszałem Karola Majewskiego w rozmowie z realizatorem transmisji, która toczyła się na otwartym wozie TV. Kamerzysta: „Panie Karolu, jedziemy do pierwszego!”. Karol: „Nie pier…l! Jedziemy przecież przy pierwszym”. Gdy teraz o tym myślę, to właściwie on wygrał te zawody, nie ja… bo to zdanie padło, gdy byłem chyba trzydziesty!
5. Chwila, gdy dojeżdżałem Grzesia Sądela: „No, dopiero teraz się zacznie…”.
6. To chyba do dzisiaj jeden z lepszych czasów na rowerze na suskiej trasie.

No i się zaczęło!
Pierwszy krok i już wiedziałem, że to będzie piekło!
Nie żeby Grześ biegł super szybko, ale dla mnie wówczas nawet świński trucht to było za dużo. Cierpiałem i biegłem, przyrzekając sobie, że biegnę tylko do kolejnego drzewa. Pamiętam jakąś idiotyczną nadzieję, że to kolejne drzewo przyniesie… „coś”?! Nie przynosiło do 7 km! Tam miałem już wszystkiego dosyć, ale… Grześ na delikatnym podbiegu po raz pierwszy ciężej zaczął oddychać! Ta chwila wystarczyła! Nie wiem, czego było w tym więcej: szaleństwa Kmicica w ostatnim nieudolnym ataku na Wołodyjowskiego, z „Kończ, waść, wstydu oszczędź” na ustach, czy nawyku: „jeśli mnie boli, to jego bardziej”, czy zwykłej odpowiedzialności za kolejny rok mojej rodziny…  Później było już tylko gorzej! Odbiegłem na kilka metrów, ale Grzegorz nie kontrował i trzeba było cierpieć dalej! (Chyba dlatego nie podejmujemy wyzwań…?) Nigdy go za to nie przeprosiłem, ale całe 2 km go przeklinałem, a na ostatnim byłem już tak wkurzony, że krzyczałem do wnętrza siebie: „Teraz to już mam cię w d…, już mi tego nie odbierzesz!”. Wygrałem spokojnie o 3 sekundy!

Po zawodach Grzesiek pogratulował słowami: „Wiesz, nie goniłem, bo wiedziałem, że mnie ograsz na końcówce”.
„Grzesiu – pomyślałem – gdybyś ty wiedział…”.

Jeszcze dwa króciutkie flesze po zawodach:
1. Siedziałem sobie pod drzewem, ze spuszczoną głową, już bez emocji, w kompletnej pustce, gdy podszedł Karol Majewski i podał rękę. Pomilczeliśmy trochę, a wtedy z krzaków dobiegła rozmowa prowadzona konspiracyjnym szeptem: „Widziałeś Głuchego? Miał pianę na ustach! Co on żarł?!”.
Karol w pierwszym momencie chciał zareagować, ale mu nie pozwoliłem. Zamiast tego wsadziłem głowę w krzaki i patrząc w oczy moim ulubionym plotkarzom, powiedziałem: „Żarłem pasek od kasku, chłopaki, ale już sikałem, za tydzień się okaże, co w nim było”.
2. Po dwóch dniach kolega doniósł mi , że relacja z zawodów pojawi się w kultowym „BRAVO”! Czekałem na poranek, aby po szybkiej kawie wykupić nakład czasopisma… Oczywiście dla całej rodziny! Udało się! Nie zaglądałem, tylko biegłem do domu. Ledwo zdążyłem przekroczyć próg, zadzwonił telefon. Odebrałem. Kolega opowiadał, co napisali i że fajnie, tylko zdjęcie jakiegoś „głupka z kaskiem odwróconym i zajęczą wargą” podpisali moim nazwiskiem…

Adam dotrzymał słowa!
Podpisałem kontrakt!

To doświadczenie poukładało we mnie wszystkie jeszcze niepoukładane fragmenty w jedną, spójną całość! Oczywiście jeszcze tysiąc razy się rozpadałem na niezliczoną ilość części, ale zawsze niewidzialna ręka te części zbierała i układała w podobny układ, a fragmenty zgubione lub zniszczone zastępowała jakimś innym, lecz pasującym puzzlem znalezionym u stóp innego człowieka. No, wiecie, mała kraksa na rowerze z udziałem kilku osób. Na asfalcie zostawały krew i skóra wszystkich uczestników, a gdy się zbierałeś, czasami w pośpiechu zabierałeś fragment kolegi. Jednak to był ten sam materiał i każdy z nas nawet tego nie zauważał do kolejnej trudnej sytuacji, gdy reagowaliśmy już bardziej adekwatnie za sprawą tego, co wniosły w nas fragmenty spotkanych na swojej drodze równie odważnych osobowości.

Od 14 miesięcy mam jednak kłopot. Kruszę się częściej i dotkliwiej niż zwykle (może to wiek), jednak coraz trudniej mi się składa moje puzzle i uzupełnia zużyte.

Właśnie, z tymi częściami zamiennymi jest problem! Z innego materiału zrobione, bez obróbki ciepłem, bez ciśnienia, bez tlenu… No i ze zbliżeniem jest kłopot, bo się boją zadrapań na polerce. Chociaż…? No właśnie! Czy motory, samochody, przedmioty tak długo nam służyły, bo były z lepszego materiału, czy dlatego, że o nie dbaliśmy?

Babcinek, słuchasz mnie jeszcze?

„Pewnie, że słucham!”.

Myślałem, głupi, że wolny rynek zawiera w sobie samodzielną decyzję o tym, jak chcesz podchodzić do biznesu i życia!

A od czasu kontuzji priorytetem stało się dla mnie ZDROWIE, rozumiane jednak nie jako coś podarowanego, lecz element, o który trzeba dbać tak, jak o narzędzie do pracy. Pracy, która zapewniała byt nie tylko mojej rodzinie, ale również pozwalała być lepszym mężem czy ojcem. Nie chcę powiedzieć, że było to obsesyjne, jednak sen, nawodnienie, jedzenie, rozciąganie, pozwalały mi wierzyć, że dzięki nim kolejnego dnia wykonam dobry trening, a on zbliży mnie do szansy dotknięcia granicy siebie w dniu próby – zawodowej lub innej.

W tym czasie moi koledzy zarabiali szybką kasę, niekiedy kosztem innych i swojego zdrowia, tworząc zapotrzebowanie na kolejne przedmioty czy mody. Nie rozumiałem tego, ale akceptowałem ich wybory! Świetnie bawiłem się z nimi na imprezach! Podziwiałem ich zaradność i odwagę w biznesie! Wszystko jednak się zmieniło!

Gdy pytam: „Co się stało z waszym liberalizmem, wolnością, prawem?”, odpowiadają: „Jesteśmy odpowiedzialni za innych!”.

Kochani, czy to dlatego pozwalacie dzieciakom wędrować z papierosami w jednej kieszeni, butelką wódki w drugiej, paczką chipsów w ręku, jednak tylko wtedy, gdy mają maskę, choćby nawet na brodzie (bo w trakcie jedzenia, palenia i picia choroby się nie roznoszą)…? To z tego powodu zabieracie im szkołę, która mogłaby się stać jedyną przeciwwagą dla waszego pomysłu na świat? Z tej przyczyny wasi pracownicy przy maszynach przez osiem godzin muszą pracować w maskach, podczas gdy wy pracujecie co drugi tydzień w klimatyzowanych biurach, oczywiście bez masek, bo w samotności? I dlatego latacie na Zanzibar? To wszystko po to, by chronić innych przed niebezpieczeństwem…?

Babcinek… Czy ja czegoś nie ogarniam?

„Wnusiu… Pamiętasz, jak przyniosłeś mi papierówkę, po którą wlazłeś na drzewo?”. No pewnie, że pamiętam! Była twarda i kwaśna. Omal nie spadłem, zrywając to jabłko. Krzyczałaś – chyba ze złości, bo przestraszyłaś się, gdy mi się noga omsknęła – że „jakby ją kozie w dupę wsadzić, to by sto lat beczała”, że nie rozumiesz, po co się wspinam na drzewa po niedojrzałe jabłka, kiedy te najlepsze leżą na ziemi!”

No i ciągle tego nie rozumiem.

„Ta wasza cywilizacja jest jeszcze ciągle niedojrzała i żadne chemiczne środki, które mają to przyspieszyć, tego nie zmienią! Mnie nawet nie przeszkadza, że ją sobie i innym na siłę w dupę wciskacie, chociaż mam nadzieję, że beczeć będziecie krócej! Ale rozumiałam za to, że wspinanie, a bardziej spadanie (wstrząsy), to była jedyna droga do twojej dojrzałości. Rozumiałam również, że jeżeli unikasz bólu, to on i tak przyjdzie – w słowie. Jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu!”.

Może Ci się spodobać
KOSZMAR ŻELAZNEGO
O NOSZENIU WĘGLA I RĄBANIU PODKŁADÓW…
KCYNIA
Kolarskie wirusy.

Zostw komentarz

Informujemy, że strona korzysta z plików cookies - zapoznaj się z - polityką prywatności

© Copyright Bogumił_Głuszkowski | Wykonanie- SEMTIM.PL